Ta historia jest mgławicowa jak sama pamięć.
I właśnie dlatego trzeba ją opowiedzieć!
W latach powojennych, a mam tutaj na myśli nie drugą, a pierwszą wojnę światową, na północnym krańcu Bronowa, powyżej rzeczki Wałówki, w małym domku pomiędzy gospodarstwem Wiktora Kopcia i znajdującym się nieopodal gospodarstwem matki Wiktora Katarzyny- mieszkał niejaki Horzyn.
Horzyn, to musiało być przezwisko, które dzisiaj trudno nawet określić skąd się wzięło, zwłaszcza, że nazwisko owego Horzyna brzmiało Iskrzycki. I znowu nie wiadomo też z których Iskrzyckich on szedł. Imię również przepadło. Dzisiaj domek ów stoi samotny w gąszczu zarośli, i opustoszały. Ostatni lokator, rozwodnik i pijak zmarł wiele lat temu.
W latach po pierwszej wojnie światowej w domku tym-dzisiaj opustoszałym- jak się już rzekło mieszkał niejaki Horzyn. Wrócił on był z wojny, tej pierwszej, może nieco poobijany, ale w gruncie rzeczy cały i zdrów. Wrócił on nie sam, ale z kobietą, którą przywiózł był sobie chyba jako następstwo frontowych peregrynacji w rejonach dalekich, dzisiaj ukrainnych, może poleskich? Wszak aż tam doszły austriackie i niemieckie pułki podczas owej Wielkiej Wojny czy też wielkiej durnoty, która nikomu na dobre nie wyszła, poza może samym Horzynem!
Horzyn/Iskrzycki pojął był ową kobietę za żonę. Że też poszła ona na koniec świata za obcym! Daleko od swojej rodzinnej ziemi. Musieli się chyba kochać bardzo lub jeszcze co innego gorszego! W każdym razie dzieci wspólnych nie mieli, a i wkrótce w nieznanych okolicznościach kobieta zmarła. W każdym razie Horzyn wziął sobie drugą żonę, z którą również nie doczekał się potomstwa. Gdy w końcu oboje umarli, we wspomnianym domku zamieszkał krewny drugiej żony Horzyna, jak się już rzekło rozwodnik i pijak.
Ów rozwodnik i pijak człowiek raczej niegroźny, może po prostu po ludzku zwyczajnie nieszczęśliwy leży już na parafialnym, za kościołem, i nić pamięci została przerwana. Ale z uwagi na to, że pierwsza żona Horzyna była z dalekich stron, co raczej było niespotykane w lokalnym krajobrazie relacji matrymonialnych, mimo jej efemerycznego pobytu w wiosce pozostało po niej jednak kilka luźnych, rozsypanych wspomnień.
I tak przyjęło się mówić we wiosce, gdy szło się do Iskrzyckich, do owego domku na tyłach gospodarstwa Wiktora, że idzie się do Horzyna. Albo, że idzie się do- Rusinki. Nazywano bowiem, jego żonę Rusinką. A przywiozła ze soba Rusinka nie tylko swój wschodni akcent i łamaną polszczyznę. Swój wschodni temperament i bujną urodę. Przywiozła ze sobą jeszcze wróżby. Światy tajemne i mroczne. Potrafiła bowiem Rusinka wróżyć. Może z kart, a może z mgły płynącej wzdłuż bronowskiej skiby?... I zachodzili miejscowi do Rusinki wywiedzieć się o swojej przyszłości. Zapytać o zdrowie dzieci czy plony jakich będą się mogli spodziewać na jesieni.
Zaszedł nawet raz ktoś od Alojza Iskrzyckiego, z bliskiego sąsiedztwa Horzynowego domku. Może była to żona Alojzowa, Maria. Gdy w domu zgubiły się klucze do szafy w której trzymano słoiki z miodem i inne wiktuały, potrzebna była pomoc wróżbiarki! Alojzy miał pieczę nad dobytkiem, ale nie było żartów, dni parę już zeszło. Kluczy nie ma, wyważać drzwi komody szkoda, a jeść trzeba. Podumała po swojemu nad zmartwieniem Marii Rusinka i tak rzekła:
-Kluczi jest. Nie zasmucajcie haspadynia!
- A gdzież te klucze Rusinko? Toż łażymy po chałpie jak te utopce po stawie, wszystko przetrząśnione, a kluczy nima.
-Czorny chłopek na nik siedzi- odparła tajemniczo Rusinka.
Wróciła Maria do domu, drapie się w głowę i nie wie co właściwie mężowi swojemu powiedzieć.
-Co rzekła Rusinka?-pyta Alojz.
-No sama nie wiem...
-Jak to sama nie wiesz! Sześć jajec my dali za te jej czary. Gadoj co ci pedziała!
-Czorny chłopek na nik siedzi-powtórzyła za Rusinką Maria.
Teraz i Alojzy nie wie co myśleć.
-Nic- mówi- bydymy szukać dali. Coś sie tyj Rusince popyrtało w czepani.
Łażą po chałupie Alojzy i Maria. Łażą dziecka, a głodnymi oczami kąty omiatają. Wreszcie rozpłakał się najmłodszy w kolybce synek. Podchodzi Maria do niego wziąć dziecko w ramiona. Rozkrywa je w kolebce, derkę, którą było przykryte zdejmuje. Poprawia pledy żeby dziecku było wygodniej, a tam, pod sienniczkiem klucze od komody błyszczą!
-Alojz-wrzeszczy zaraz Maria, ady som! Klucze się znalazły!
-No chwała Panu Bogu! Już się brołem drzwi od komody targać...
Maria kładzie już dziecko do kolebki na powrót-brudne całe i w ciemnej koszulince- i cieplutką, ciemną derką okrywa...
I tak sobie wróżyła Rusinka. W dusze bronowian i w ich tajemnice zaglądała. Co tam widziała nikt już nie powie, bo w którymś momencie tzw. międzywojnia zniknęła Rusinka nagle z bronowskiego horyzontu zdarzeń, ale nie do szczętu przecież! Gdy Horzyn ożenił się po raz wtóry, i długo już żył ze swoją nową żoną zdarzyło się nie raz, że we wiosce ktoś palnął ze starego przyzwyczajenia, że trzeba do Rusinki pójść. Albo do Iskrzyckiego- tego od Rusinki. Oj denerwowała się druga żona Horzyna, aż ścierki po domu latały!
Chociaż Rusinka zniknęła już jak te mgły w ciepłe przedpołudnie, to pamięć o niej -co prawda okaleczona, obrana z krwi i cokolwiek już mglista- wciąż jeszcze wzdłuż pobliskiej rzeczki Wałówki cichuteńko się smuży. A to przecież sto roków już bez mała!
Działo się to w Bronowie. Na Śląsku Cieszyńskim.
Takie cuda!
***
W ostatnim słowie...
W ostatnim słowie chciałbym prosić o kontakt mieszkańców Ligoty, Bronowa i Zabrzega, w których rodzinnych wspomnieniach zachowały się podobne opowieści.
Ich opracowanie i publikacja pozwoliłyby rzucić więcej światła na ten zaniedbany obszar lokalnej historii.
Pomóżmy naszym wspaniałym przodkom odzyskać głos.
Przynajmniej na tyle na ile jest to jeszcze możliwe.
Komentarze
Prześlij komentarz