Alojzy i Alojzy i Alojzy

Najpierw był Alojzy i Alojzy, i Alojzy.
 A dopiero potem, wiele, wiele lat później pod drzwiami Pani Anieli pojawiłem się ja, i mogła powstać ta opowieść z pogranicza Bronowa i pamięci.

1. Bronów, druga połowa xix wieku. 
 Alojzy Iskrzycki- parobek, jest to postać w pamięci rodziny ledwie zarysowana, chociaż kluczowa. On, biedny chłopiec, najpewniej słabo wykształcony lub niewykształcony zupełnie, oddany z biednego domu na służbę do bogatego zagrodnika. Skąd przyszedł, w którą stronę Bronowa patrzył, gdy tęskno mu było za rodzeństwem i rodzicami, nie sposób dzisiaj powiedzieć. 
 Gospodarze u których się znalazł nosili nazwisko Waliczek i mieszkali na północnym krańcu wioski, tam gdzie później-lub już wtedy- znajdował się budynek pod numerem 30. Teren w tym miejscu wznosi się znacznie tuż za korytem przepływającego w dole potoku. Potok ten przecina pola Waliczków jakoby na dwie części, wiosną i latem nie rzadko rozlewając się szeroko na łąki położone w dole, poniżej wzniesienia.
 Młody parobek Alojz pewnie przyglądał się tym- rok w rok- zalewanym łąkom i w miarę dorastania ukradkiem również swojej gospodyni. Ale cóż robić- życie prawie nigdy nie jest sprawiedliwe. On jest tylko parobkiem, bez szczególnych widoków na odmianę losu. Nawet jeśli kiedykolwiek się ożeni, będzie to prawdopodobnie jakaś córka z komorniczej rodziny, służka zaharowująca się jak on na śmierć. Nic dobrego z tego nie będzie. Tylko kolejna bieda!
 Jak to bywało w owych czasach pryczę swoją musiał mieć zrobioną w oborze. Pod powałą, zbita z desek półka zasypana sianem i przekryta derką. Przynajmniej nie było mu tam zimno przy tych krowach, których musiało być co najmniej kilka. Budził się rano i od razu był w robocie. Kładł się wieczorem, miał wszystko na oku. Gospodarz był spokojniejszy, że nikt obcy szkody mu w oborze nie wyrządzi. Bo Alojz pilnuje. A poza tym tylko praca praca. Bo w gospodarstwie jest co robić cały rok. Może zaczynał swoje parobkowanie od pasienia krów? Krowy trzeba też wydoić. Oborę wysprzątać. Większość to ciężka robota ręczna, wszak to druga połowa xix wieku, dzisiaj już zupełnie odległa i jakby zapomniana epoka. U Waliczków musiał być i koń. Trzeba pola poorać, obsiać. Na koniec zebrać plony przed nadejściem jesiennych deszczy. We wszystkim tym parobek Alojz na pewno musiał brać udział. Od tego jest parobek. A Alojz był parobkiem.
 Zapłata z tego nie mogła być żadna konkretna. Możliwe, że rodzicom Alojza za pracę ich syna przysługiwał jakiś nieduży dział z Waliczkowych plonów. Na przykład pół metra zboża i ćwierć prosięcia na koniec każdego roku. Co do samego parobka najpewniej jedzenie i miejsce do spania. Co kilka lat może nowa kapota, i jakieś przez kogoś innego schodzone buty. Może tylko na święta mógł Alojzy udać się z odwiedzinami do swoich bliskich (o których nic już dzisiaj nie wiemy, oprócz tego, że oddali swego syna na służbę, co zresztą było wówczas prawie że normą pośród biedniejszych mieszkańców terenów wiejskich, i summa summarum wyszło Alojzemu na dobre). 
 Bo zdarzył los- a może Bóg sam w niebie- że umarł gospodarz Waliczek nieoczekiwanie. Pozostały po nim przestraszone i zapłakane dziatki i żona, teraz wdowa, wciąż nawet urodziwa i w sile wieku.
 I zostało po nieboszczyku Waliczku gospodarstwo. Piękne, zasobne. Ale bez gospodarza gospodarstwo nie może być! Co tam myślał o tym wszystkim parobek Alojz nie wiadomo, co myślała Waliczkowa wdowa pokazała najbliższa przyszłość. Kolejny rok nadchodził prędko, trzeba było za robotę się brać. Bo dziecka w domu i nędza grozi. Nad nieboszczykiem rąk załamywać dłużej nie trzeba, ani wylewać łez.

 *** 
 -Słuchej no Alojz, a podobo ci sie tutej u nas na gospodarce-zagadnęła Alojza gospodyni Waliczkowa.
 -A co tam podobać, toż to ino robota. 
 -Nie o robocie jo teraz, ale o chałupie naszej i gospodarstwie.
 -Chałupa niczego sobie gospodyni, jeno po co mnie o nią pytocie?
 -Bo sie bojem, że nas teraz zostawisz jak mąż mój zemrzył.
 -A co bych mioł was zostawiać, gospodyni.
 -To dobrze, że tak mówisz Alojzku. Boch sie frasowała, że odyńdziesz.
 -E tam! Gdzieby jo szeł. Tylko wiecie co?...
 -Co? Godejże!
 -Chciołech was prosić o coś...
 -Ady proś Alojz, czymu nie.
 -Tak myślołech gospodyni, jak byście mi jakie lepsze spanie zrobili gdzie w kącie izby czy w kuchyni to bych strasznie był wdziynczny.  
 -Ady cie nie zostawimy w tym chlywie. W dużej izbie dość je miejsca to sie co wymyśli.
 - W tej co wy śpicie gospodyni?
 -Ano w tej.
 Aż się sucho zrobiło się Alojzemu w gardle! 
 -No, to by było... gospodyni-wydukał w końcu parobek.-Wielkie szczynści!
 -Gdzie tam szczynści zaroz, głupoty opowiadosz Alojz. Kąpiel ci bydzie trzeba sprawić najpierw i galaty jakie nowe dać. Coś znańdymy.
 Wieczorem wykąpał się Alojz po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Założył świeże gacie, i objadłszy się tłustej szpyrki, pozostawionej specjalnie dla niego na stole, poszedł w końcu do wielkiej izby, gdzie gospodyni czekała już na niego. Bo jak to mówią: życie-czy tego chcemy czy nie- idzie do przodu dalej. I żyć trzeba, nie obracając się na to co przeminęło i już nie wróci. 

 Wkrótce też pobrali się wielka gospodyni Waliczkowa z parobkiem Alojzem, który był teraz od razu wielki pan!
 Ta odmiana losu musiała oszołomić popychanego dotąd młodzieńca. Pryczę z obory zamienił na małżeńskie łoże nieboszczyka Waliczka! Gospodyni była nagle jego własną żoną. W gospodarstwie teraz on był gospodarzem. Do kościoła w Rudzicy mógł jeździć koniem i z innymi gospodarzami rozmawiać jak równy z równymi. Bardzo szybko też gospodyni, teraz po mężu Iskrzycka-choć we wsi wciąż raczej Waliczkowa- zaszła w ciążę, i wydała na świat swoje ostatnie dziecko. Ślicznego chłopczyka-oczko w głowie tatusia. 
 Nowy członek rodziny na pewno przyczynił się do ugruntowania świeżo zdobytej pozycji młodego gospodarza i bardzo podniósł Alojzową pewność siebie. 
 Ale ta nowa sytuacja nastręczyła również nie lada dylematów w rodzinie. Dzieci z pierwszego małżeństwa musiały z niepokojem obserwować rozwój wydarzeń. Ich los na pewno również leżał na sercu starzejącej się gospodyni, ale i jej najmłodszy- faworyzowany przez ojca- musiał być i przez matkę przecież kochany. W jakich gorących i bolesnych rozmowach zostały podjęte decyzje nie możemy dzisiaj wiedzieć. Córki na pewno powydawano za mąż, a jeśli był tam jaki Waliczkowy syn- a nie ma pewności, że był- dziedzic po zmarłym ojcu, gdy dorósł musiał odejść ze swoją krzywdą precz!
 (Jedynym dzieckiem starych gospodarzy Waliczków o którym udało mi się znaleźć jakiekolwiek informacje jest córka Anna Waliczek. Wyszła ona za mąż za Jana Kieczkę, komornika z Ligoty z którym miała córkę Rozalię. Rozalia, wnuczka gospodyni Waliczkowej mieszkała później jakiś czas u swojej babki, może jako swego rodzaju pomoc domowa). 
 W okolicznych wioskach nie była to rzecz nadzwyczajna, że na gospodarstwie zostawało dziecko najmłodsze, bez różnicy czy był to syn czy córka. Akurat w tym gospodarstwie los sprawił, że dziecko najmłodsze było tylko przyrodnim- dla starszego rodzeństwa, a nie rodzonym- bratem.
 Alojzowy pierworodny dostał więc po ojcu imię, a po matce - całe zagrodnicze gospodarstwo.

2. Bronów, przełom wieków xix i xx.
 Alojzy Iskrzycki- gospodarz, pszczelarz i nastawiacz kości jest już lepiej w rodzinie zapamiętany. Ostały się nawet zdjęcia. Przedstawiają mężczyznę o zmęczonych oczach, krzepkiego, gdy w sile wieku i nawet przystojnego. Z twarzy przebija pewność siebie i tzw. życiowa mądrość. Alojzy urodził się 27 grudnia 1879 roku. Poród, przyjęła w domu sprowadzona wioskowa akuszerka. Tylko tak przychodziły na świat wieśniacze dzieci w tamtym czasie. Alojzy bezpiecznie przebrnął przez niewątpliwie pracowite swoje dzieciństwo. Ani nie utopił się w Wałówce. Ani nie stratował go koń. Nie zabrał go też krztusiec co przytrafiało się dosyć często w tamtych latach. Gdy wreszcie przebrnął Alojzy przez tę zdradliwą i piękną krainę dzieciństwa i dorósł, czas było odbyć najpierw służbę wojskową- w wojsku austriackim ma się rozumieć, innego tutaj nie było- a po jej zakończeniu  za jaką panną w okolicy się rozejrzeć.  Rodzice byli już w podeszłym wieku i trzeba było młodym gospodarkę przejmować. Odwieczny ten problem młodego kawalera na gospodarce-pannę do żeniaczki znaleźć! 
 Panna w istocie wkrótce się znalazła, poszły do kościoła zapowiedzi i wyznaczono datę ślubu: 20 września 1906 roku. Im bliżej było jednak terminu uroczystości tym bardziej panna kręciła nosem. A tu idą przygotowania już pełną parą. Wszystko przecież ustalone. Mięso się pekluje na wesele, i samogon pędzi.
 Gdy było już na prawdę krótko do wesela panna w końcu oświadczyła Alojzowi, że wyjść za niego nie może, i muszą się rozstać, co też się stało. Alojzy, który zawsze był energiczny i zdecydowany w swoich działaniach, pozwolił niedoszłej swojej żonie odejść bez czynienia wyrzutów i traty czasu, jednocześnie zdeterminowany, aby daty ślubu nie zmieniać, i tylko pannę na inną podmienić. Tak też postanowił do Rudzicy pojechać, do rodziców niejakiej Marianny, którym przedstawił swoją sytuację ekonomiczną i poprosił o rękę córki. Biorąc pod uwagę z jakiego pochodził majątku Alojzy, można chyba założyć, że jego oferta spotkała się z zainteresowaniem rodziców Marianny. Dziewczyna, która miała wówczas około 20 lat i jak to mówią całe życie przed sobą, musiała chyba początkowo zdumieć się takim rozwojem wypadków. Co o tym wszystkim na prawdę myślała-nie wiemy.

 ***
 Alojz wyszedł na plac przed domem, skonfundowany. Niby się oświadczył, ale czy dojdzie do ślubu wciąż nie wiedział. Wsiadł do kolasy i świsnął batem nad końskim grzbietem.
 - Ruszaj no! Do dom jedziem!-wrzasnął.
 Tymczasem wewnątrz domu Malcharów w Rudzicy, w małej izbie kuchennej ich córka Marianna siedziała przy piecu i patrzyła w milczeniu na swoich rodziców.
 -No co Marysiu podobo ci sie tyn kawaler? O rękę twojom pięknie prosił.-zagadnęła ją w końcu matka.
 -A czy jo wiem mamo czy pięknie...
 -No gospodarke piynkną mo. Sama słyszałaś. Wielko pani bydziesz!
 - Czy jo wiem, mamo. Czy chcym byc wielko pani..
 -Kolasom gupia bydziesz jeździła. Na gospodarstwie piynknym siedziala. Nie wydziwjoj.
 -Mamo jo sama nie wiym. No nie jest on zły tyn Alojz, ale żeby mi sie jakoś szczególnie podoboł to chyba ni.
 -Wesele już rozplanowane. Jak mu odmówisz drugi raz tu nie przyjedzie. Zastanów się dziołcha żebyś całe żywobyci nie żałowała swoi decyzji. My z ojcem chcieliby takiego zięcia widzieć w rodzinie.
 -Mamo ady jo nie wiym. Wyboczcie mi to.  Jo nie wiem co bydzie dobre dlo mnie, a co złe. A jak mi tam źle bydzie?
 -Dobrze ci bydzie dziołcha-odezwał się nagle ojciec.- Co by ci miało być źle?
 -Mamo a może jeszcze poczakać troszke.
 - Gdzie bydziesz czakać dziołcha. Na co bydziesz czakać-zdenerwowała się matka.- Przy niedzieli pojedziem do Bronowa. Obejrzysz wszystko, zoboczysz czy ci sie podobo, i powiysz co myślisz.
 - To tam u nich byde juz musiała pedzieć co myśle?
 - Toż my tam na jarmark nie jedziem tylko na zrękowiny.-wtrącił ojciec.
 - Córuś pojedziesz-zoboczysz. Na pewno ci sie spodobo. Sama powiysz.
 - No nie wiym mamo. Coś mi sie widzi że mi tam jednak źle bydzie.
 -Zoboczysz i wtedy sie wypowiysz-zakończyła matka.
 - No! Biermy sie za robote bo nas noc zejdzie. Przefulomy całe popołednie!-powiedział  ojciec. Po czym wstał od stołu, pchnął drzwi przez, które dopiero co młody Iskrzycki wyszedł i zaraz począł zdejmować białą koszulę bo mu się gorąco zrobiło. Dzień był już wrześniowy, ale taki jasny i ciepły.
  Pogoda jest, ale czy na wesele?-Myślał stary Malchar błądząc wzrokiem pomiędzy gałęziami jabłoni, w których poczynał szumieć lekki jesienny wiatr. 
 -Oj cosik mi się wydaje, że tu gówno, a nie weseli bydzie-mruknął sam do siebie i zawrócił do chałupy koszule odnieść.

 Kilka dni później 20 września 1906 roku rozdzwoniły się dzwony na wzgórzu rudzickim. To młody, 27 letni, Alojzy prowadził Mariannę z domu Malchar-w księgach parafialnych figurującą jako Maria-  do ołtarza. Czy była tam miłość? Co czuła panna młoda? Dość powiedzieć, że tego dnia brała na swoje młode barki los w sumie typowy dla dziewcząt z jej pokolenia. A los ten szykował dla niej kierat następujących po sobie z biologiczną regularnością ciąż i porodów-macierzyństwa bez wytchnienia i ciężkiej gospodarskiej pracy. Warunki egzystencji nie podobne do niczego co może współczesna mieszkanka Bronowa czy Rudzicy oczekiwać w związku z zamążpójściem. I tak, aż do ostatniego dnia swojego bez wątpienia tragicznego żywota, gdy będąc w dwunastej ciąży poroniła i w następstwie braku profesjonalnej opieki medycznej umarła. 
 Warto w tym miejscu zatrzymać się na chwilę, aby sobie uświadomić, że my wszyscy, nie tylko mieszkańcy Bronowa i okolic, ale w ogóle mieszkańcy tej części świata jesteśmy dalekimi dziedzicami tego bohaterskiego pokolenia naszych prababek, które na przełomie wieków xix i xx w ogromnej części rodzin wydawały na świat powyżej dziesięciorga dzieci, z czego przedwcześnie umierało mniej więcej co trzecie. Lektura ksiąg parafialnych z tego okresu wciąż i wciąż powiela ten sam schemat niekończącego się korowodu ciąż i nierzadko przedwczesnych zgonów matek, które w wieku po-menopauzalnym były już w większości wyeksploatowanymi wrakami. Nie podobnymi do samych siebie z młodości. Pozbawionymi sił i zdrowia. 
 Na ile zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę Marianna- prawdziwa bohaterka rodziny Iskrzyckich wywodzących się z północnego Bronowa, z domu który w tym czasie nosił numer 30- oczywiście trudno powiedzieć. Niemniej z drogi raz obranej nie było już odwrotu jak tylko przez wrota śmierci. Niecały rok od zawarcia małżeństwa pojawia się w domu Alojzego i Marianny pierwsze dziecko. I po trzech tygodniach zaraz również śmierć. Syn Karol bowiem umiera. Śmierć pośród niemowląt była wówczas z wielu powodów dosyć powszechną, niemniej musiała wstrząsnąć młodymi małżonkami- na pewno młodą matką. W tym domu jak w każdym innym dzieci jeszcze będą się rodzić często i również niestety umierać. 
 Kolejnym dzieckiem Marianny był Jan urodzony w 1908 roku (umrze w wieku 19 lat). To dopiero musiał być cios dla rodziny. Odchować chłopaka, zżyć się z nim i musieć go do grobu składać.. Następnym był Wiktor, urodzony w 1910 roku ( również umrze przedwcześnie w wieku lat 4). 
 Dwa lata później na świecie pojawi się Jadwiga. Jadwiga już jako dorosła panna wyjdzie za mąż za Józefa Ślezińskiego z którym zamieszka w centrum wsi, nieopodal kościoła. Różnice charakterów sprawią, że nie będzie to małżeństwo szczególnie udane, niemniej pozostanie po nim córeczka, która później założy swoją własną rodzinę. Dom w którym mieszkali Jadwiga i Józef Ślezińscy wciąż jeszcze stoi, dokładnie tam gdzie stał jeszcze przed drugą wojną światową- naprzeciw ogrodu karczmarza Dzidy. Zbudowany w innej epoce rzuca się w oczy swoją zabytkową już bryłą.
 W 1914 urodzi się w domu Iskrzyckich kolejna dziewczynka- Maria, która po śmierci matki już jako nastolatka będzie pomagała swojemu ojcu w prowadzeniu finansów gospodarstwa i w przyszłości wraz z mężem Gabrielem Szczyrbowskim przejmie główną część majątku. 
 W 1917 roku urodzi się Aniela. Wyjdzie ona za mąż za Antoniego Ślezińskiego, brata Józefa. Małżonkowie mieszkać będą w Miliardowicach.
Z Anielą związana jest jedna z bardziej frapujących historii rodzinnych. Otóż jeszcze jako kilkuletnie dziecko ulegnie ona podczas prac na gospodarstwie rodziców strasznemu wypadkowi. W czasie młócenia zboża połamie obydwie rączki w kołach zębatych kołowrotu napędzanego przez prowadzonego w kieracie konia. Może i by zginęła maleńka Anielka, gdyby koń nie zatrzymał się zaalarmowany jej krzykiem. Przy okazji tego wypadku mógł się objawić w całej swojej okazałości wielki talent- bo tak to chyba trzeba nazwać- Alojzego, który czy to podczas służby wojskowej za młodu czy w czasie pierwszej wojny światowej miał się nauczyć składania kości złamanych kończyn. Do tego jak można by powiedzieć bronowskiego nastawiacza kości mieli po ratunek przyjeżdżać mieszkańcy nawet położonych dalej od Bronowa wiosek. Alojzy-który nie mógł dysponować głębszą wiedzą medyczną, ani też żadnym szczególnym zestawem narzędzi lekarskich- złożył swojej córeczce kości rączek z precyzją godną wykształconego chirurga. Wiele lat po śmierci ojca zaświadczała swoim własnym słowem, że była to robota najwyższego profesjonalizmu. Nie było żadnych śladów po dawnym złamaniu, i żadnych dolegliwości, które mogły by z tego dawnego wypadku wynikać.
 Po trzech kolejnych dziewczynkach, w 1919 roku, w domu Alojzego przychodzi na świat wreszcie syn. Będzie on nosił imię dziadka i ojca. I będzie również-chociaż przez bardzo krótki czas-ostatnim gospodarzem w dawnym gospodarstwie Waliczków.  
 Cztery lata później, w 1923 roku urodzi Marianna syna Henryka. Henryk osiągnie pełnoletność w samym środku II Wojny Światowej i w związku z tym, że jego ojciec dla ratowania majątku i rodziny zmuszony był podpisać folkslistę zostanie on powołany do Wehrmachtu. Jest to kolejna typowa i ciekawa opowieść śląsko-cieszyńska, bowiem jego brat Alojzy walczył w kampanii wrześniowej po stronie polskiej, i w tym samym czasie gdy Henryk bił się w mundurze niemieckim pozostawał Alojzy syn w niewoli pracując przymusowo w Nadrenii. Henryk z resztą przy pierwszej sposobności, a ta nadarzyła się przy przepustce, zbiegł z wojska niemieckiego i do końca wojny pozostawał w ukryciu. Podobnych historii o zmobilizowanych do Wehrmachtu a następnie ukrywających się przed nim synów ziemi śląsko-cieszyńskiej jest w Bronowie więcej. Po wojnie Henryk będzie pracował na kolei. Wraz ze swoją żoną Józefą zamieszkają w pobliskim Zabrzegu.
 W 1924 roku Marianna wydaje na świat córkę Wiktorię. Wiktoria wyjdzie za mąż za Brunona Kusia, z którym zamieszka na granicy Ligoty i Bronowa.  
 W 1925 roku rodzi się kolejne dziecko, córka Hermina. Hermina wyjdzie później za mąż za Bolesława Grygierczyka i mieszkać będzie ze swoją rodziną w Czechowicach. 
 W 1927 roku urodzi się Edward. W samej końcówce wojny próbowano powołać do Wehrmachtu i najmłodszego syna Marianny. Edward, który obok Jadwigi miał chyba największą pośród rodzeństwa Iskrzyckich skłonność do zabawy plus nieco talentu aktorskiego i odwagi graniczącej z brawurą, nie miał najmniejszej ochoty oddawać życia za III Rzeszę, postanowił wykpić się od służby odgrywając przed komisją poborową usmarkanego wariata, po którym spodziewać się można wszystkiego najgorszego. Poskutkowało. Po wojnie Edward ożenił się z panną Julianną z Miedźnej gdzie zamieszkał i gdzie wraz z żoną prowadził duże gospodarstwo rolne. Ze wszystkich wnuków gospodyni Waliczkowej okazał się on jedynym który w pełni poszedł w ślady swoich zagrodniczych przodków. Wprawdzie siostry Edwarda pełniły w swoich domach role gospodyń domowych, i po części zajmowały się również gospodarką rolną to jednak głównym źródłem utrzymania ich rodzin były zarobki mężów wynikające z ich stałej pracy poza wioską. Edward był też ostatnim urodzonym żywym dzieckiem Marianny.
 Gdy 2 listopada 1932 roku w wieku 45 lat umiera Marianna, była ona jak wiemy w kolejnej ciąży. Płeć dziecka nie jest znana. Z uwagi na wczesne poronienie nie nadano maleństwu imienia. Być może przedwcześnie wydane na świat dziecko pochowano z matką. Biorąc pod uwagę regularność ciąż Marianny, poza trzema okresami: okresem I wojny światowej (jej mąż mógł być powołany wówczas do armii), okresem pomiędzy synami Alojzem i Henrykiem i piecioletnim okresem przed ostatnią ciążą, możliwe że Marianna również w tych latach ''przerw'' mogła zachodzić w kolejne ciąże zakończone poronieniem lub urodzeniem martwego dziecka. Informacji jednak brak. Nawet zakładając, że miała te trzy kilkuletnie okresy spokoju obraz pozostaje porażający. 
 Śmierć Marianny, która właściwie była wyzwoleniem przyszła nieoczekiwanie. Marianna pracowała jak zwykle, nie oszczędzała się. Spadła z drabiny, doszło do poronienia i komplikacji. Z uwagi na wielki koszt sprowadzenia doktora z miasta, przeciągano sprawę, licząc że Marianna wydobrzeje w końcu. Może sama Marianna jak to nierzadko bywało odmawiała się od wzywania pomocy. Aż było za późno. Lekarz, który był już w drodze musiał zawrócić, gdy chora zmarła. Wysłano szybko kogoś z rodziny wozem konnym, aby zawrócić doktora i zaoszczędzić należne honorarium. Ten jednak jakby mało było sromoty mimo wszystko zarządał połowy należnych pieniędzy!
 Mariannę pod imieniem Maria pochowano na cmentarzu parafialnym w Bronowie. Z jakiegoś powodu w nowym, osobnym grobie, z dala od rodzinnego grobowca, gdzie spoczywali już wówczas rodzice męża i gdzie po latach spoczął również sam Alojzy. Dzisiaj w grobie Marianny pochowana jest również jej córka Jadwiga. Imię Marianny na nowym nagrobku już się niestety nie pojawia. 
 Spoczywaj w pokoju Marianno (Mario). Niechaj Bóg przytuli cię do swojego serca!
 Po śmierci żony musiał Alojzy radzić sobie sam na gospodarstwie. Nigdy się już nie ożenił, chociaż pewnie nie było by to złe wyjście dla kondycji gospodarki i dobrostanu rodziny. W domu z braku matki i gospodyni zaczęło powodzić się co raz gorzej. Pewnie głód nie panował, ale pieniędzy wiele nie było. Wspominał o tym syn Alojzy w swoim zachowanym życiorysie. Nic dziwnego, gospodarstwo składające się z około siedmiu hektarów, zabudowań mieszkalnych i inwentarskich oraz z dużej stodoły i sporej pasieki pszczelej to był wystarczający majątek, aby przy ciężkiej pracy małżonków i dzieci wieść znośne życie. Tymczasem Marianna była już w grobie a dzieci pozostało w domu wciąż siedmioro, w tym kilkoro zaledwie kilkuletnich. Skrócony przepis na biedę.
 Podczas wojny w gospodarstwie Alojzego pracowały podobno dwie służące, które w ten sposób przetrwały wojnę nie niepokojone przez Niemców. Nie jest jasne co dokładnie miało im grozić, ale praca w gospodarstwie u gospodarza z folkslistą- Alojzy, podobnie jak większość Bronowian podpisał tzw. folkslistę, aby chronić swoich bliskich i majątek- dawała pewnie jakiś rodzaj glejtu bezpieczeństwa. Być może ten okres okupacji był w gospodarstwie czasem lepszym niż lata po śmierci Marianny. Część dzieci zdążyła już wyjść z domu. Gdy ostatnie z dzieci rozpoczęły życie na własny rachunek odchodząc z Bronowa, starzejący się Alojzy pozostał na gospodarstwie sam. Zaczynał już niedomagać na zdrowiu. Praca, która wypełniła całe jego życie zaczynała być ponad jego siły. Było mu co raz trudniej poradzić sobie z utrzymaniem tego dawniej świetnego gospodarstwa. 
 Wydaje się, że ten rodzinny majątek był dla niego bardzo ważny, wszak aby go ocalić podpisał przecież folkslistę mimo, iż- jak przechowała to pamięć rodziny- Niemców postrzegał jako wrogów o czym nawet przestrzegał swojego syna Alojzego. Musiało być to dla niego bolesne, że dzieci go zostawiły. I bolesna być musiała niepewność co do losów rodzinnego gospodarstwa i majątku. W ostatnich miesiącach swojego życia udało mu się nakłonić swojego syna Alojzego do powrotu do Bronowa, do domu nad rzeczką Wałówką. Alojzy syn zdążył już zapuścić korzenie w dalekim Dzierżoniowie na ziemiach zachodnich, gdzie w przeciwieństwie do Bronowa miał pracę, miłość i perspektywy. Wszystko to zostawił i utracił, aby pomóc ojcu.
 20 września 1952 roku dwadzieścia lat po śmierci Marianny Alojzy, syn gospodyni Waliczkowej i parobka Alojza umiera pozostawiając gospodarstwo w rękach swojego syna. Możliwe, że Alojzy syn chciał poprowadzić gospodarstwo jak tego pragnął jego ojciec, jednak nie był wstanie sprostać finansowo wymaganiom spłaty współspadkobierców i majątek został rozdzielony na części. W dawnym centrum tego majątku i gospodarstwa w domu pod numerem 30 Gabriel Szczyrbowski ze swoją żoną Marią z domu Iskrzycką kontynuował i rozwijał pasiekę pszczelą teścia, ale dawne zagrodnicze gospodarstwo Waliczków/Iskrzyckich było już definitywnie przeszłością.  
  Co ciekawe, pomimo iż gospodarstwo (czy też to co z niego wtedy pozostało) już od ponad 80 lat-licząc od śmierci dawnego, pierwotnego właściciela-znajdowało się w rękach najpierw rodziny Iskrzyckich, potem także innych spadkobierców- we wsi wciąż mówiono o nim jako o Waliczkowym. A o córkach Iskrzyckich, że to Waliczkowe dziołchy...

 3. Bronów, pierwsza połowa xx wieku.
 Alojzy Iskrzycki- szeregowiec 3PSP, uczestnik wojny obronnej i przymusowy robotnik w III Rzeszy, ostatni bohater niniejszej opowieści: ten Alojzowy syn i  wnuk Alojzowy, ale również, a może nawet bardziej: ten syn Marianny z domu Malchar i wnuk wdowy Waliczkowej urodził się już w odrodzonej Polsce w roku 1919, 30 maja. Rok wcześniej Monarchia Austro-Węgierska rozpadła się i Bronów wraz ze wschodnią częścią Śląska Cieszyńskiego wszedł w skład Rzeczypospolitej. Była to wielka odmiana, ponieważ Bronów nigdy wcześniej nie należał do państwa polskiego. Oczywiście miejscowi żyli jak dawniej- po swojemu. Chodzili do kościoła, gdzie msze jak już wcześniej były odprawiane po polsku, w szkole wykładano przedmioty również w tym języku. Tak było już ''za Austryje'' w jej schyłkowym okresie.
 Najważniejsza różnica pomiędzy tym co dotąd, a tym co od teraz miała się ujawnić dopiero za dwadzieścia lat, gdy Niemcy powrócili w te strony z zamiarem ponownego przyłączenia Śląska Cieszyńskiego do niemieckiego obszaru cywilizacyjnego. Ale na razie Alojzy jest jeszcze dzieckiem. Bawi się, gdy jest ku temu sposobność i pasie krowy jak większość wieśniaczych dzieci w tym czasie. Na wiosnę kiedy po raz pierwszy wyprowadzane są zwierzęta po zimowej przerwie dostaje jajko do ręki na zachętę. Jest to rzecz wyjątkowa i prawdziwy rarytas. Ugotowane jajko do kieszeni i pajdka chleba. Jajek od tak z byle okazji się nie je. Marianna zanosi je do pobliskich Dziedzic na targ i sprzedaje, podobnie jak sery i masło domowej roboty. W domu pieniądz zawsze się przyda, a tylko tak można go pozyskać.
 W wieku siedmiu lat idzie mały Alojzy do miejscowej szkoły powszechnej gdzie spędzi pięć lat, by następnie kontynuować edukację w Czechowicach w Szkole Wydziałowej. Jednak po trzech latach-jak sam napisze w swoim życiorysie- z powodu złych warunków materialnych musi przerwać naukę i wrócić do domu. W tym czasie jego matka Marianna już nie żyje. W gospodarstwie dzieje się co raz gorzej i nic dziwnego, że była potrzebna jego pomoc na miejscu. Do 19 tego roku życia pracował więc w domu w gospodarstwie i niekiedy przy lokalnych robotach sezonowych, może było to na przykład sypanie wałów na Iłownicy. Nędza sanacyjna często pojawia się we wspomnieniach dawnych mieszkańców Bronowa i sam Alojzy miał doświadczyć tamtej beznadziei braku pracy i perspektyw, co zawsze szczególnie boleśnie odciska się na życiu młodych, którzy pragną zmian i rozwoju. 
 Alojzy nie miał jednak zamiaru przegrywać swojego młodego życia w takich sanacyjnych warunkach, gdzie musiało zginąć każde najskromniejsze marzenie o poprawie bytu, dlatego wiosną 22 marca 1939 roku wstąpił-jak zapisano w odnowionej mu po wojnie książeczce wojskowej- ochotniczo do stacjonującego w Bielsku 3 Pułku Strzelców Podhalańskich. Postanowił bowiem zostać żołnierzem. W tamtych warunkach był to jakiś pomysł i gdyby nie niebezpieczna bliskość Września, kto wie jak potoczyłoby się jego życie. Do wybuchu wojny pozostało zaledwie pięć miesięcy i niespełna dwudziestoletni Alojzy zapewne przeszedł tylko najbardziej podstawowe przeszkolenie, będąc zakwaterowanym wraz z innymi kolegami z jednostki w bielskich koszarach pułku.  Co ciekawe dawne bielskie koszary 3PSP wciąż istnieją i są dzisiaj częścią Szpitala Pediatrycznego, który znajduje się przy ulicy Jana Sobieskiego. 
 Ale nadszedł wrzesień.
 Śląsk Cieszyński nie był już jak wcześniej częścią niemieckiego świata i w przeciwieństwie do I Wojny Światowej, gdy znajdował się na peryferiach działań militarnych teraz od razu znalazł się w ich centrum.
 Niemcy zaatakowali o świcie i prawie od razu zajęli cały Śląsk Cieszyński. 3 Pułk Strzelców Podhalańskich wobec niekorzystnie rozwijającej się sytuacji na froncie (upadek obrony górnośląskiego okręgu przemysłowego) zmuszony był wraz z całą 21 Dywizją Piechoty Górskiej do pośpiesznej ewakuacji na wschód, w stronę Krakowa, a następnie jeszcze dalej w głąb podkarpacia. Wobec błyskawicznej ofensywy niemieckiej żołnierze całej Dywizji Górskiej w tym 3 i 4 PSP stanęli wobec groźby całkowitego unicestwienia, sam więc taktyczny odwrót rozgrywający się w takich warunkach nie mógł należeć do szczególnie chętnie wspominanych chwil młodości Alojzego. Wysokie prawdopodobieństwo utraty życia musiało mieć niebagatelny wpływ na psychikę tego niezahartowanego w bojach młodego chłopca!... I rzeczywiście bezpośrednich wspomnień w rodzinie z tego okresu brakuje. Dopiero po przegranej kampanii odnajduje się we wspomnieniach bliskich Alojzy już jako więzień obozu jenieckiego i następnie przymusowy robotnik w III Rzeszy.
 Niemniej coś o tamtych dniach wrześniowych można spróbować opowiedzieć.
Alojzy jako wyuczony po szkole wydziałowej kierowca samochodowy wszedł jako kierowca w stopniu szeregowca w skład wojsk samochodowych 3 Pułku Strzelców Podhalańskich. Wziął udział w walkach frontowych od Bielska aż do Tarnowa, gdzie 10 września został wzięty do niewoli niemieckiej.
 Ze względu na przygniatającą przewagę wojsk niemieckich i wynikającą z tej przewagi inicjatywę przełamującą polskie linie obronne, owe 10 dni września były właściwie niekończącym się wyścigiem z wrogiem, który był szybki, doskonale dowodzony i wyekwipowany. Niemniej w ramach tej ucieczki kontrolowanej na wschód 21 Dywizji Piechoty Górskiej, a więc i Alojzowego 3PSP dochodziło do wielu potyczek z wrogiem, i wielu młodych chłopców straciło wówczas swoje życie. Jedna z takich potyczek czy właściwie bitew miała miejsce w dniach 7 i 8 września pomiędzy Tarnowem i Radłowem. Uchodzącym na wschód polskim wojskom zagrodzili drogę znajdujący się już w pobliżu Biskupic Niemcy. Sytuacja była poważna. 21 Dywizji groziło okrążenie. Wobec zniszczenia przeprawy mostowej na Dunajcu ppłk. Julian Czubryt dowódca 3 PSP podjął decyzję o uderzeniu na Biskupice i odepchnięciu wroga dla zabezpieczenia przeprawy przez rzekę. Atak polskich batalionów zakończył się sukcesem, jednak okupiony został sporymi stratami w rannych i zabitych. Część wojsk uległa też rozproszeniu. Gdzieś w tych okolicach dwa dni później niedaleko od Tarnowa zakończył się szlak bojowy Alojzego Iskrzyckiego. 
 Przez te dziesięć dni doświadczył zapewne więcej niż w całym swoim dotychczasowym życiu. Oglądał zagony pancerne Wehrmachtu ścigające polskie wojska i siejące śmierć i przerażenie. Widział również zapewne bombardowania Luftwaffe i straszliwe straty w ludziach i rany, które odnosili jego koledzy. Z tych wszystkich doświadczeń bitwa pod Biskupicami była najcięższego kalibru wydarzeniem, ale również cały w gruncie rzeczy łamiący ducha odwrót musiał odcisnąć niezatarte wrażenie na jego pamięci. Wrażenie tak wielkie i straszne, że Alojzy nie wracał nigdy więcej w swoich opowieściach do tych dziesięciu dni, a jego bliscy po latach nie byli w stanie niczego o tym doświadczeniu opowiedzieć. W przeciwieństwie do pozostałych lat wojny, które Alojzy spędził w Nadrenii Północnej-Westwalii. 
 Gdy myślimy o niewoli wojennej zazwyczaj wyobrażamy sobie młodych mężczyzn w przetartych mundurach szwendających się bez celu po placu obozowym, zbijających się w kupki, gawędzących i ubijających te swoje małe interesy. Papierosy za chleb i chleb za papierosy. Gdy z kolei myślimy o niewoli w obozach III Rzeszy przychodzą nam do głowy wszystkie najgorsze historie z piekła rodem. Wszystko to razem i prawda i nie prawda. Alojzy Iskrzycki został wzięty do niewoli 10 września, podczas działań wojennych nie odniósł chyba żadnych poważniejszych obrażeń. W każdym razie nie widać tego na zachowanych fotografiach, i nie ma nic o tym w rodzinnej pamięci. 
 Obóz do którego wraz z kolegami został przetransportowany to osławiony Stammlager fur kriegsgefangene Mannschaften und Unteroffiziere- obóz jeniecki dla szeregowców i podoficerów Stalag VI A w Hemer. Jeden z największych i najcięższych obozów jenieckich... Racjonowana uboga kalorycznie żywność i wszelkie wynikające ze stłoczenia ogromnej ilości ludzi na małym obszarze konsekwencje. A więc śmiertelność, choroby i ogólna niedola.  Każdy z jeńców otrzymywał numer porządkowy i Alojzy również otrzymał taki. 4916.
Alojzy od dziecka palił papierosy- była to chyba konsekwencja przedwczesnej śmierci jego matki, miał 12 lat gdy umarła. W czasie swojej obozowej niewoli bardzo często rezygnował z przynależnych mu skromnych racji żywnościowych dla porcji dodatkowych papierosów. Kto wie jak skończyłby się jego pobyt w obozie jenieckim, gdyby miał tam spędzić całą wojnę... Tym bardziej, że odrzucił on niemiecką ofertę podpisania folkslisty, którą złożono mu jako mieszkańcowi Rejencji Katowickiej i członkowi rodziny, która tam na miejscu, w dalekim Bronowie taką folkslistę podpisała. W zachowanych niemieckich dokumentach pojawia się adnotacja, że był narodowości polskiej, podczas gdy jego ojciec i bracia musieli widnieć w niemieckim rejestrze jako Ślązacy lub Niemcy...
 Hitlerowcy mieli jednak inne plany. Potrzebowali bowiem wraz z gwałtownie pogarszającą się sytuacją na froncie wschodnim produktywnej siły roboczej, toteż postanowiono użyć do pracy przymusowej także więźniów obozów jenieckich. W ten sposób Alojzy 13 kwietnia 1942 roku jak zaświadcza specjalnym pismem komendant obozu zostaje zwolniony z niewoli wojennej i po wydaniu mu Arbeitskarte/Karty Pracy przeniesiony do obozu pracy w Allrath. Tutaj warunki były już dużo lepsze. Młody Alojzy przestał się też śmiertelnie nudzić-miał bowiem w końcu zajęcie. Oprócz tego z zupełnie nie altruistycznych powodów także pożywniejsze posiłki i wygodniejsze leże do spania. Alojzy bardzo szybko skorzystał też ze swojej znajomości języka niemieckiego. Potrafił się odnaleźć w obcym sobie środowisku, zdaje się także potrafił zjednywać sobie sympatię miejscowych Niemców. Tak że w warunkach niewoli i przymusowej pracy mógł on nawet dysponować pewną ilością gotówki co było całkowicie nielegalne i potencjalnie bardzo niebezpiecznie. Niemieckie służby, które rutynowo, ale także być może na skutek donosów robiły wielokrotnie naloty na baraki obozowe i przetrząsały łóżka robotników przymusowych nie potrafiły jednak niczego znaleźć.

***
Niemiecki oficer stał w drzwiach oparty o ich futrynę. Uśmiechał się drwiąco kącikiem ust i palił papierosa. W głębi pomieszczenia dwóch żołnierzy kończyło przeszukanie i wszystko co znajdowało się wcześniej na ustawionych piętrowo łóżkach leżało teraz pośrodku podłogi.
 Oficer przestał przyglądać się pracy swoich podkomendnych, i przeniósł wzrok na młodego chłopca, którego kazał wezwać i który stał teraz nieruchomo pod ścianą i głowę miał opuszczoną.
-Obaj wiemy, że te pieniądze są tutaj.-Powiedział oficer.- I obaj wiemy co ci grozi jeśli je znajdę.
 Chłopak, który miał na sobie wojskowe spodnie i spłowiałą koszulę podniósł teraz głowę i spojrzał na oficera, a tamten znowu uśmiechnął się drwiąco. Oficer rozkazał dwóm żołnierzom opuścić barak po czym ściszając głos powiedział:
-Trzeci raz tutaj jesteśmy, i wszystkim nam już to zbrzydło. Zgodzisz się chyba ze mną?
 Chłopak kiwnął głową przytakująco.
- Tak...Więc dla pożytku wszystkich obecnych umówimy się w ten sposób, że ty mi pokażesz gdzie te pieniądze są, a ja bez słowa odniosę je do komendantury obozu i gdy mnie tam zapytają skąd je wziąłem to nie będę sobie umiał przypomnieć przed którym barakiem je znalazłem. Co ty na to Alois?
- Dobry pomysł-odparł Alojzy. Opuścił ponownie głowę, po czym po chwili powiedział: Można by tak zrobić.
-Dokładnie-rzekł oficer ze spokojem.
-Można by tak zrobić, gdybym wiedział gdzie one są. Ale nie wiem. Więc trzeba z tym zaczekać, ale jeśli je znajdę sam je zaniosę do tej komendantury.
 Oficer roześmiał się.
- Jeszcze tutaj wrócę. Ty wiesz o tym Alois. 
-Wiem-odparł Alojzy.
-Długo nie będziesz musiał czekać-powiedział oficer i wyszedł.
 Kilka dni później ten sam oficer znowu był w baraku Alojzego. Wraz z nim przybyło tym razem nie dwóch a czterech żołnierzy, którzy energicznie zabrali się do pracy. Łóżko po łóżku wszystko znowu lądowało na podłodze. Gdy skończyli, jeden z żołnierzy krótkim nożem rozciął materac w łóżku Alojzego i wysypał całą napchaną do niego słomę. Potem podszedł do kolejnego łóżka i zrobił dokładnie to samo. Gdy miał zamiar rozpłatać trzeci materac oficer powiedział, że już wystarczy. Odprawił całą czwórkę, ale kazał ponownie wezwać Alojzego. 
-Miałeś rację-powiedział.- Tylko zmarnowaliśmy swój czas.
-Mówiłem-odparł Alojzy.
-Ale powiem ci tak. Nie chce mi się już tutaj przyłazić i grzebać w czyichś gaciach więc miałbym do ciebie prośbę abyś mi po przyjacielsku wyświadczył jedną tylko maleńką przysługę. Bo mam wrażenie, żeśmy się tutaj zdążyli już zupełnie zaprzyjaźnić. Też tak myślisz?
-Jaka to miałaby być przysługa?-zapytał Alojzy.
-Zupełna drobnostka. Teraz kiedy masz już opuścić obóz, nie będziesz chyba miał nic przeciwko temu, aby staremu przyjacielowi zrobić małą przyjemność? 
-No sam już nie wiem-wypalił Alojzy.-Co by to miało być?
-Wyobraźmy sobie, hipotetycznie, że miałbyś jakieś zaskórniaki i chciał je gdzieś tutaj schować, to-gdybyś takie zaskórniaki miał, bo żeśmy już ustalili ponad wszelką wątpliwość, że ich nie masz- gdzie byś je ukrył?
 Alojzy zadumał się na chwilę. Teatralnie powiódł wzrokiem po suficie, podrapał się po czole i w końcu odwracając się do oficera powiedział:
-No myślę, że w łóżku. W materacu.
-I widzisz, a nie byłby to najlepszy pomysł! I już szedłbyś pod sąd doraźny!
-Byłoby ciężko ze mną...
-I to jeszcze jak! No, na szczęście ty pieniędzy żadnych nie masz, bo takie jest prawo, że nie możesz mieć. I sam teraz rozumiesz jak w istocie dobre jest to prawo. Jak w istocie bierze ciebie samego w opiekę.
-Też tak myślałem od samego początku. Że dobre to prawo.
-Dobrze Alois. Będę pamiętał co mi powiedziałeś teraz. Do widzenia!
 Jak wspominał o tym oficer wkrótce Alojzy miał opuścić obóz i przenieść się do gospodarstwa rolnego w którym pracował już wcześniej. Udało mu się tam zaskarbić sobie sympatię właścicieli i cieszył się na taki rozwój wypadków. Z ochotą też pakował się do drogi. W ostatnim dniu pobytu w obozie, gdy wsiadł już wraz z kolegami na przysłany po nich z gospodarstwa wóz konny, zobaczył jak na plac przed barakami wtacza się kawalkada samochodów i z jednego z nich- jak rozpoznał z daleka- wysiada dobrze znany mu oficer. Spojrzeli na siebie poprzez całą długość obozowego placu i Niemiec uśmiechnął się szeroko. Alojzy z największym wysiłkiem odwzajemnił ten uśmiech.
 Miał bowiem teraz wszystkie te pieniądze przy sobie. Zwinięte były w ciasny rulon i wetknięte w cybuch fajki. Oficer jednak pozostał przy samochodzie, a nawet wydawało się podniósł rękę, aby im pomachać, ale potem szybko ją opuścił. Odwrócił się i wolno ruszył w stronę baraków.
 Woźnica strzelił batem nad końskim grzbietem i wóz począł powoli toczyć się w stronę bramy. Alojzy wcisnął fajkę do kieszeni, i uśmiechnął się kącikiem ust.

 W gospodarstwie rolnym w Allrath spędził Alojzy resztę wojny. Nieoczekiwanie nie tylko nie było mu tam źle, ale wręcz przeciwnie było mu tam zupełnie dobrze. Bauer, którego nazwisko nie zachowało się w pamięci rodziny nie okazał się ani fanatycznym nazistą ani nawet zwykłym rasistą. Pracowników przymusowych traktował po ludzku, a Alojzego z czasem nawet po ojcowsku. Stało się bowiem tak, że powołano do armii wszystkich jego pięciu synów-córek bauer nie miał-i wszyscy oni stracili życie walcząc dla III Rzeszy. Śmierć synów sprawiła, że niemiecki gospodarz przelał część swoich ojcowskich uczuć na tego młodego chłopaczka z dalekiego Śląska Cieszyńskiego. Alojzy był pewnie w wieku jego chłopców. Był młody, przystojny i miał uśmiech na twarzy. Dobrze też dogadywał się z gospodarzem czyniąc użytek ze zdobytej jeszcze w szkole wydziałowej znajomości języka niemieckiego. Przeszlifowanego jeszcze podczas lat pobytu w obozach: jenieckim w Hemer i pracy w Allrath. 
 Bauer sam miał jadać wołowinę, swoich pracowników jednak nie głodził. Posiłki były syte i często również mięsne. Natomiast w miejsce wołowiny była wieprzowina. Alojzy objadał się ze smakiem. Na zachowanych z tego okresu zdjęciach- wspaniałych fotografiach dokumentujących życie jenieckie i później okres pracy przymusowej- widać zdrowego, wesołego chłopaka, który nie tylko pracował, ale również miał czas na młodzieńcze wygłupy i zabawę.
 Pracując u bauera musiał niewątpliwie Alojzy wspominać swoje własne gospodarstwo bronowskie, jakże skromne i niewydajne wobec tego co oglądał w Allrath. Bo były tam i traktory, i wielkie hangary. Ogromne pola ciągnące się po horyzont. Wobec tych kilku hektarów położonych wzdłuż Wałówki w Bronowie, a nawet wobec innych największych gospodarstw po sąsiedzku, musiało mu się jawić gospodarstwo w Allrath jako pochodzące z innej rzeczywistości. 
 W końcowym okresie wojny, gdy sytuacja stawała się już wyraźnie niekorzystna dla Niemiec, miał Alojzy nawet jadać z gospodarzami przy jednym stole. Może nawet mógł popróbować w końcu soczystej westfalskiej wołowiny. W tym czasie niemiecki gospodarz traktował go już otwarcie jak własnego syna i namawiał do pozostania na gospodarstwie, gdy Rzesza upadła. Rzeczywiście Alojzy nie od razu wrócił do kraju. Może zastanawiał się czy nie lepiej było by mu jednak zostać na miejscu w Niemczech. Ostatecznie, tak jak wcześniej odmówił podpisania folkslisty tak wreszcie odrzucił myśl, że mógłby na stałe pozostać pośród Niemców, i początkiem roku 1946 postanowił ruszyć w drogę.
 Zanim przejdziemy do opisania tej prawdziwej odysei powrotnej Alojzego warto przytoczyć jeszcze kilka wątków z jego pobytu w Allrath. I tak jednym z ciekawszych epizodów jest wspólna wycieczka z kolegami do miejscowego wyszynku. Brzmi cała opowieść nieprawdopodobnie, ale nie ma powodów aby wątpić w jej prawdziwość. Pierwsza rzecz to taka, że ci polscy robotnicy przymusowi wciąż przynajmniej częściowo paradujący w starych wrześniowych mundurach ogołoconych oczywiście z wszelkich polskich emblematów, nie mieli prawa przebywać w niemieckiej karczmie. Tym bardziej niczego w niej kupować jako że nie posiadali przecież pieniędzy. Niemniej któregoś wolnego wieczora wybrali się w kilku do karczmy, zamówili butelkę wódki, rozsiedli za jednym ze stolików i przyciszonymi głosami jęli sobie opowiadać o dziewczętach z nieodległej fabryki, przymusowych robotnicach z którymi mieli kontakty w tym znając życie pewnie i te romantyczne. A więc było o czym opowiadać. Wódki ubywało w butelce, powietrze gęstniało od papierosowego dymu, wieczór szybko stawał się senny jak marzenie.
 Nagle wchodzi do karczmy niemiecki policjant, może funkcjonariusz SA, rozsiada się za barem, zamawia sobie kieliszek wódki i rozgląda po sali. Gdy zauważa grupę polskich młodzieńców atmosfera gwałtownie tężeje. Chłopacy siedzą nieruchomo i w milczeniu. Odpłynęły z głów ociężałych żarty i rojenia o dziewczętach z fabryki sukna.
 Niemiec, który szukał chyba towarzystwa wypił kilka toastów w ich stronę po czym bezceremonialnie ruszył w ich kierunku i przysiadł się do stolika osłupiałych Polaków.
 Od słowa do słowa- niepoślednią rolę musiał tutaj odegrać Alojzy-atmosfera poczęła się rozluźniać. Wkrótce wróciły wesołe rozmowy i polewano znów z butelki, a zawsze do pełna dla nieoczekiwanego niemieckiego kompana. Niemiec też niebawem zupełnie stracił głowę i gdy Polacy postanowili wracać do siebie pozostawili go nieprzytomnego pod stolikiem w karczmie. Znajomość została jednak zawarta, i przyniosła owoce w niedługi czas potem, gdy niemieckie służby przybyły na kontrolę do Bauera. 
 A trzeba powiedzieć, że w tym czasie był Alojzy na prawdę bliski wielkich tarapatów. A wszystkiemu winne były szczury, które niezwykle się w gospodarstwie rozrodziły. Stały się one w krótkim czasie prawdziwą plagą na gospodarstwie. Wyłaziły ze wszystkich stron, coraz bardziej rozzuchwalone. Przestały nawet zwracać uwagę na ludzi, przebiegając pod ich nogami w drodze za swoimi szczurzymi sprawami. Gospodarz, który czy to nie miał cierpliwości do gryzoni, czy też zwyczajnie nie chciał się z nimi zadawać, przyniósł któregoś dnia starą strzelbę i paczkę naboi. Wręczył Alojzemu ten podręczny arsenał poruczając zadanie rozwiązania kwestii szczurzej w gospodarstwie. Strzelba w ręku przymusowego robotnika na robotach w Niemczech to była już bardzo poważna sprawa. Bez znaczenia dlaczego w jego rękach się znalazła. Alojzy wziął broń i zabrał się energicznie do pracy. Być może szczury po początkowym pogromie, który niewątpliwie był ich udziałem z uwagi na osłabiony zuchwalstwem instynkt samozachowawczy, powróciły szybko do charakterystycznej dla nich ostrożności, i strzelba pozostała u Alojzego, jako że walka z gryzoniami nie mogła jeszcze zostać uznana za zakończoną. I tak najechała robotników przymusowych kolejna kontrola, tym razem w gospodarstwie u bauera. Czy był to donos, nie wiadomo. Szczęśliwie pośród przybyłych funkcjonariuszy znalazł się i zapoznany w karczmie oficer. Pobiegł zaraz Alojzy prosić go-nie wdając się w szczegóły-aby ominęli jego pokój kontrolując gospodarstwo. A była tam nie tylko broń, ale jeszcze jakieś wyniesione przez dziewczęta z fabryki sztuki materiału. Co miał zamiar z nimi zrobić Alojzy nikt już dzisiaj nie powie.
 Cała historia wstrząsnęła jednak nim do tego stopnia, że tego samego dnia odniósł strzelbę i naboje swojemu gospodarzowi i więcej walką ze szczurami nie chciał się zajmować. Co za dużo to nie zdrowo, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli.
  Ostatnią zapamiętaną przygodą wojenną Alojzego była jego przepustka z przymusowych robót i kolejowa podróż do Bronowa. Łamiąc naturalne w takich przypadkach stereotypy o niewolniczej pracy polskich jeńców w Niemczech, niemiecki przyszywany ojciec Alojzego wyekwipował go do drogi zapełniając mu walizkę żywnością, którą miał obdarować w Bronowie swoją prawdziwą rodzinę. Niestety walizka była ogromna i ciężka i musiała zwrócić czyjąś uwagę, bo została mu skradziona, i Alojzy do Bronowa przyjechał z niczym. Minęło wiele lat od kiedy pożegnał się z rodziną wiosną czy latem 1939 roku. Pewnie zebrali się wszyscy najbliżsi, aby zobaczyć tego jedynego Polaka w ''niemieckiej'' rodzinie. Łzy na pewno pociekły i na porytą zmarszczkami twarz starego ojca.  A potem termin przepustki się skończył i trzeba było ruszać w drogę.
  Gdy w maju 1945 roku długa i straszna wojna dobiegła końca, Alojzy, który spędził ją poza pierwszymi dziesięcioma dniami w stosunkowo bezpiecznej głębi terytorium Rzeszy, stanął przed dylematem wyboru swojej przyszłości. I chociaż wybrał ostatecznie to co w naturalny sposób wynikało z jego życiorysu, to fakt, że z Niemiec wyjechał z ośmiomiesięcznym opóźnieniem świadczyć może, że przecież mógł wybrać zupełnie inaczej niż ostatecznie wybrał.
 Allrath gdzie przez cztery lata mieszkał i pracował Alojzy jest dzisiaj częścią Grevenbroich. Wokół miasteczka wciąż rozciągają się jednak pola orne i kwitnie produkcja rolna. Hemer, gdzie był przetrzymywany w obozie jenieckim leży sto kilometrów na wschód. Cały ten obszar, położony w pobliżu granicy z Belgią i Holandią jest częścią bogatego regionu Nadrenii Północnej-Westfalii. To tutaj znajdowało się w czasach drugiej wojny światowej centrum niemieckiej potęgi gospodarczej, w Zagłębiu Ruhry. Nic dziwnego, że w takim miejscu i wobec ogromnych potrzeb przemysłu przetrzymywanie dużej ilości ludzi w obozach bez zajęcia nie przedstawiało się jako rozwiązanie szczególnie pożądane. W ten sposób Alojzy najpierw został przeniesiony do obozu pracy w Allrath, a następnie do gospodarstwa rolnego w obrębie tej miejscowości. Osiem miesięcy od zakończenia wojny początkiem 1946 roku Alojzy wyruszył wreszcie przez rozległe ziemie upadłego niemieckiego imperium do domu. Z sobie znanych powodów wybrał trasę przez Lubekę i Gdańsk. A więc jak gdyby okrężną drogą udawał się na rodzinny Śląsk Cieszyński.
 Samo dotarcie, najpewniej koleją z Allrath do Lubeki, pięknego miasta hanzeatyckiego wymagało pokonania około 500 kilometrów. Z Lubeki do Gdańska było kolejne 600. Z Gdańska do Bronowa około pół tysiąca. Alojzy miał przy sobie 500 marek okupacyjnych, najpewniej otrzymanych od bauera lub zarobionych już po zakończeniu działań wojennych w warunkach okupacji alianckiej.
 Po wielodniowej podróży 23 lutego 1946 roku zarejestrował się w punkcie repatriacyjnym w gdańskim porcie. Zachowało się wydane mu na tę okazję specjalne zaświadczenie. Tymczasowy dokument tożsamości, ze zdjęciem i pieczątką. Nie wiadomo jaką częścią kwoty 500 marek jeszcze dysponował wtedy Alojzy, ale w punkcie przyjęć otrzymał jednorazową zapomogę w wysokości stu złotych oraz wpis do zaświadczenia o prawie do bezpłatnego przejazdu na trasie do Zabrzega koło Dziedzic. Po przybyciu na miejsce zobowiązany był do zameldowania się na posterunku Milicji Obywatelskiej i wymienienia zaświadczenia na właściwy dowód tożsamości.
 W ten sposób jeszcze przed upływem lutego Alojzy dotarł do domu rodzinnego w Bronowie, jednak nie zatrzymał się tam zbyt długo. Dawni koledzy z niewoli wzywali go do siebie. Na tzw. Ziemie Zachodnie, gdzie niby w nowej nieskolonizowanej jeszcze krainie czekały wielkie perspektywy, i w przeciwieństwie do Bronowa dobrze płatna praca. Alojzy nie mógł nie pojechać. W Dzierżoniowie gdzie zamieszkał, spędził siedem długich lat. Z tego okresu pozostało w pamięci rodziny przeświadczenie wielkiej tajemnicy. Utracona miłość i zmarnowana szansa na życie inne niż to, które ostatecznie stało się udziałem Alojzego.
 Albowiem na wezwanie ojca i jego usilne prośby postanowił Alojzy wyjechać do Bronowa. Być może miał nadzieję, że uda mu się pogodzić te dwa światy i jakimś sposobem połączyć swoje dotychczasowe życie z Dzierżoniowa z tym nowym w Bronowie. Stało się jednak inaczej. 
 W 1952 roku, gdy objął gospodarstwo rodzinne w Bronowie nad rzeczką Wałówką, jego ojciec był już starym i schorowanym człowiekiem, który teraz w obliczu niechybnie zbliżającego się końca pragnął już tylko jednego: zagwarantowania przyszłości gospodarstwu swoich rodziców. Alojzy syn podjął się tego zadania, miał też nadzieję, że uda mu się sprowadzić swoją dziewczynę z Dzierżoniowa, i że być może wspólnie pracując będą w stanie odbudować potencjał majątku i w przyszłości rozliczyć się ze swoją rodziną. By tak się stało musiałby Alojzy senior pożyć jeszcze parę lat i wspólnie popracować z młodymi gospodarzami. Niestety Alojzy ojciec zmarł zaledwie kilka miesięcy po powrocie syna. Dziewczyna Alojzego nigdy nie dołączyła do niego na gospodarstwie, i z czasem kontakt pomiędzy młodymi ustał zupełnie. 
 Alojzy syn pozostał więc na gospodarstwie sam bez ojca i bez dziewczyny, a przy tym jeszcze i bez pieniędzy. Nie był wstanie zaspokoić roszczeń finansowych swojego rodzeństwa i mógł tylko biernie się przyglądać jak zostaje stare rodzinne gospodarstwo rozbite na części i podzielone. Gdy centrum majątku znalazło się w rękach jego siostry Marii, za jej pozwoleniem mógł jeszcze pozostać Alojzy przez trzy lata w starym domu, ale trzeba było już nieodwołalnie myśleć o nowym dla siebie miejscu. W ten sposób rozpoczął budowę na początek drewnianej szopki na skrawku gruntu, który mu przypadł w udziale. Dopiero teraz miał się dowiedzieć Alojzy czegoś o prawdziwej nędzy, jakiej dotąd jeszcze nie zaznał.
 Dobiegło też końca jego  niespokojne poszukiwanie swojego miejsca na ziemi, bowiem Alojzy pozostał już w Bronowie na stałe. W tej nędznej drewnianej budzie w której zimą hulał wiatr i przenikał mróz aż do kości musiały wracać do niego wspomnienia osób mu bliskich, które odeszły: matki Marianny, ojca Alojzego, dziewczyny Dzierżoniowa, brata Janka, i wreszcie kolegów z 3 Pułku Strzelców Podhalańskich, którzy polegli 14 lat wcześniej. Wtedy też chyba skończyła się w jego życiu młodość. 
 I skończyło się gospodarstwo zagrodnicze nad rzeczką Wałówką, gdzie swego czasu Waliczkowa wdowa, ta pra-matka dwu bronowskich rodzin: Waliczków i Iskrzyckich wychodziła w wiosenne deszcze patrzeć z wysokości swojego podwórka czy tam w dole poniżej wzniesienia wody Wałówki rozlały się już na jej fasolę...

 Alojzy Iskrzycki, którego nagrobek można dzisiaj odnaleźć na bronowskim cmentarzu parafialnym był człowiekiem jak my sami z krwi i kości, ze swoją własną bogatą przeszłością i ciężkim, ciemnym doświadczeniem młodości i wojny. Żyją jeszcze ludzie, którzy znali go osobiście i pamiętają jaki był. Żyją również obydwie jego córki: Janina i Aniela. Mój dziadek-zmarły w 1996 roku- znał Alojzego i zachodził do niego czasem wyżalić się i pogawędzić. Ja sam niestety, chociaż wielokrotnie mijałem dom Alojzego w swoich szkolnych latach nie miałem nigdy okazji, aby go poznać. Widywałem czasem jego córki krzątające się w  obejściu domu. Ale samego Alojzego nigdy.
 Niemniej Alojzy Iskrzycki po tych kilku miesiącach, gdy zajmowałem się historią jego rodziny, stał się w zasadzie kimś mi znajomym i bliskim. Stał się w pewnym sensie też moim pierwszym ulubionym Bronowianinem. Pierwszym o którym mogę napisać w ten sposób. 
 Pozostaje wielki żal, że nie ma już człowieka, ale Alojzy miał przecież swój czas na tym świecie i swoich ludzi wokół. Czas jego minął, jak i minie czas każdego z nas, niemniej -jak pisze poeta- ile kto zdążył tego mu nikt nie odbierze.
 A zdążył wiele. I wiele jeszcze zostało do opowiedzenia. Jest w jego życiorysie interesujący epizod na tzw. Ziemiach Zachodnich, tutaj ledwie zasygnalizowany. Jest tajemnicza miłość, zraniona i przerwana przez los. Jest cały długi i bogaty okres jego kariery zawodowej i życia, które przypadło na lata PRL-u. Do tego wszystkiego dobrze byłoby jeszcze wrócić w kolejnym tekście w odpowiednim czasie.

 Alojzy Iskrzycki był z tego bohaterskiego pokolenia, któremu przyszło żyć w czasach apokalipsy, i wielkiej próby. Nie wszyscy mieli dosyć charakteru, szczęścia i rozumu, aby temu zadaniu podołać. Wybory jakie podejmowali przedstawiciele tego pokolenia były najróżniejsze. Także w Bronowie i okolicach. O niektórych z nich dowiadujemy się z książek historii, o innych z opowieści rodzinnych.
 I tak Alojzy Iskrzycki-ten skromny chłopski syn z Bronowa- urasta nagle w naszych oczach i staje się lokalnym przykładem polskiego patriotycznego etosu, który pozwolił nam wszystkim- najpierw przetrwać apokalipsę, a potem z niej się podnieść. 

***
W tekście powyższym znajdują się trzy wyodrębnione z jego całości miniatury. Nie są one oczywiście wiernym odtworzeniem konkretnych wydarzeń, ale jedynie osadzonymi w okolicznościach czasów literackimi próbami ożywienia przeszłości. Z przeszłości tej wybrałem autentyczne wątki przejścia gospodarstwa z rąk rodziny Waliczek do rąk rodziny Iskrzyckich w pierwszym przypadku. Poszukiwania zamiennej panny młodej w domu Malcharów w Rudzicy w drugim. I bardzo anegdotycznego, ale jak najbardziej prawdziwego polowania na ukryte w fajce pieniądze w trzecim. 
Bardzo prawdopodobne, że Alojzy uśmiechnąłby się pobłażliwie na takie wydumane fantasmagorie autora, ale chyba nie byłby o nie zły na mnie...

Historia śląsko-cieszyńskiej, chłopskiej rodziny Iskrzyckich z północnego Bronowa powstała w całości dzięki otwartości i ufności dwu kobiet. Pani Anieli Iskrzyckiej, córki Alojzego, mojej wspaniałej przewodniczki po przeszłości rodziny oraz dzięki Pani Halinie Kudelskiej, siostrzenicy Alojzego, która wielokrotnie przychodziła z pomocą swojej kuzynce i mnie, naświetlając ciekawe aspekty przeszłości i doprecyzowując zawiłości przepadłych dni. Aby nie przepadły zupełnie.
Ta opowieść jest w równym stopniu ich jak i moja, ale też wszystkich tych którzy będą mieli ochotę i ciekawość, aby się z nią zaznajomić i być może w przyszłości opowiedzieć swoją własną...


Poniżej prezentowane fotografie pochodzą z albumu pozostawionego przez Alojzego Iskrzyckiego. Ponieważ dokumentują one również okres jego pobytu w Dzierżoniowie o którym w rodzinie wiele się nie opowiadało- przechowywany był on poza domem i do rąk Pani Anieli trafił dopiero po śmierci obojga rodziców. Pan Alojzy nie chciał ranić uczuć swojej żony Józefy, która mogłaby czuć się zazdrosna o ten czas jego młodości, gdy żył z inną kobietą, i wiódł diametralnie inne życie niż to, które ostatecznie wybrał ze swoją żoną w Bronowie.



Młody szeregowiec Alojzy Iskrzycki, gdzieś w Niemczech, najprawdopodobniej w Allrath. Wiele lat po klęsce wrześniowej ci którzy przeżyli i dostali się do niewoli wciąż nosili dawne mundury wojska polskiego, ogołocone jednak z wszelkich polskich symboli.

Zdjęcie wybitnie pozowane, jednak aż ciężkie od znaczeń. Na fotografii widoczna fantazyjna fajeczka Alojzego w której ukryte były nielegalnie zarobione pieniądze. Alojzy ściska tutaj dłoń swojego kolegi. Czuć, że jest tam wielka bliskość, może nawet czułość wynikła z długo dzielonej niedoli. W warunkach niewolniczej pracy i daleko od rodzinnych stron, rzecz psychologicznie całkowicie naturalna. Ludzie lgną do siebie we wrogim im środowisku, którym bez wątpienia był system niewolniczej pracy zorganizowany przez Niemców podczas II Wojny Światowej.

Praca u bauera. Alojzy miał już w tym czasie aparat fotograficzny i czynił z niego wspaniały użytek. Na zdjęciu nieznany z imienia kolega Alojzego przy mechanicznej glebogryzarce.

Przyjaźń w czasach apokalipsy. Alojzy widoczny tutaj po prawej.

Alojzy wyprowadza wóz. Dzień jak co dzień u bauera.

Gospodarstwo jak widać na zdjęciach nie było małe.

Organizacja pracy też stała na wysokim poziomie.

Ogromny hangar i park maszynowy. Po prawej widoczny traktor, pas transmisyjny i nowoczesna młóckarnia zboża.

Wielkiej urody fotografia. Żniwa w pełni. Wspaniale uchwycił tę magiczną chwilę Alojzy.

Byli żołnierze na kolanach w Niemczech.

Pola do obrobienia ogromne. Jeszcze tylko jedno zdjęcie zrobi Alojzy i bierzemy się do pracy.

Posiłek i odpoczynek u bauera w Allrath.

Młodość ma swoje prawa nawet w warunkach przymusowej pracy i niewoli.

Nasi kochani wrześniowi chłopcy w niewoli niemieckiej. Tutaj przymusowi robotnicy rolni. Alojzy drugi od prawej.

Na fotografii chyba sam pan bauer. Nie wszyscy Niemcy byli hitlerowcami. Warto to sobie uświadomić i o tym pamiętać.

Zdjęcie na pewno z czasów przymusowej pracy w Allrath. Dziewczyna na fotografii to być może jedna z panien pracujących w pobliskiej, ale nie zidentyfikowanej fabryce sukna. Kontakty jak widać były.

Allrath w czasie wolnym. Daleko od domu.

Motocykl i dziewczyna. Tajemnicza piękność to najpewniej miłość Alojzego z czasów jego pobytu w Dzierżoniowie na tzw. Ziemiach Zachodnich. Alojzy nie opowiadał wiele o swoich przeżyciach z tego okresu i imię dziewczyny nie jest w rodzinie znane.

Możliwe, że to odwiedziny u rodziców tajemniczej znajomej Alojzego.

Wesele Marii Iskrzyckiej i Gabriela Szczyrbowskiego. Jest listopad 1940 roku. Alojzy siedzi w tym czasie jeszcze w obozie jenieckim w Hemer. Na lewo od panny młodej Alojzy Iskrzycki senior. Dziewczyna z butelką to Jadwiga, która zawsze lubiła dobrą zabawę, tutaj obok męża Józefa Ślezińskiego. Pieczątka w prawym górnym rogu świadczy o tym, że rodzina pamiętała o nieobecnym Alojzym i wysłała mu tę fotografię do obozu.

Na lewo od panny młodej, jej ojciec Alojzy Iskrzycki, gospodarz, pszczelarz i nastawiacz kości. Właściciel gospodarstwa nad Wałówką, które odziedziczył po swoich rodzicach: parobku Alojzym i Waliczkowej wdowie. Młoda para to córka Wiktoria i Brunon Kuś. Drugi od lewej w górnym rogu syn Alojzy, tym razem obecny, albowiem ślub odbył się już po wojnie.

I to nie jest jeszcze koniec!



Komentarze