Ostatni kowal na Nowym Świecie

 Sucha Górna (dzisiaj Horni Sucha w czeskim kraju morawsko-śląskim) była to w pierwszej połowie xix wieku niewielka wioska o charakterze rolniczym. Małe domostwa kryte strzechą rozsypane luźno po obu stronach rzeczki Suszanki. Potem jednak wraz z przejęciem osady przez znany na Śląsku Cieszyńskim ród Larishów charakter miejscowości począł się powoli zmieniać. Najpierw powstała cukrownia, następnie cegielnia z warsztatem ceramicznym, wreszcie w 1911 roku uruchomiono szyb kopalni węgla kamiennego Erzherzog Franzschacht i Sucha Górna stała się częścią wysoko uprzemysłowionego obszaru tzw. Ostrawsko-Karwińskiego zagłębia.  W 1910 roku według austriackiego spisu miejscowość była w ponad 96 procentach etnicznie polska.
 W tych odległych czasach Sucha Górna leżała w centralnej części Śląska Cieszyńskiego, krainy niepodzielonej jeszcze, rozciągającej się od wsi Dziedzice na północnym wschodzie, Bielsko na południu aż po Frydek i rzekę Ostrawicę na zachodzie. Wówczas również w całości pod austriackim panowaniem. 
 Co ciekawe i istotne dla tej opowieści, po pierwszej wojnie światowej gdy monarchia austro-węgierska przestała istnieć, a Śląsk Cieszyński w wyniku sporu czesko-polskiego o to terytorium i wojny czesko-polskiej uległ podziałowi, dawne kontakty pomiędzy społecznościami eksploatowane od wieków bez przeszkód, nie zostały całkowicie zerwane, pomimo wytyczonej w samym sercu tej ziemi granicy.
 I tak w końcu drugiej dekady xx wieku chałupnik Józef zamieszkały w Bronowie (pod dawnym numerem 25) po głębokim zastanowieniu i rozmowie z żoną doszedł do wniosku, że najlepiej będzie jeśli jego najstarszy syn Janek, zdobędzie jakiś konkretny fach, dzięki któremu nie spadnie jak wielu synów z wielodzietnych rodzin chałupniczych do roli taniego pracownika rolnego i komornika, i będzie mógł zapewnić sobie i swojej przyszłej rodzinie godziwe życie. Wszak sam Józef miał niewielki majątek, tylko kilka hektarów pola i musiał dorabiać wożąc z pobliskiego lasu drzewo do tartaków, i pomagając biedniejszym rolnikom w zwózce płodów rolnych z pól- wszystko za lichą zapłatą.

 Któregoś z tamtych przepadłych dni wszedł Józef do izby kuchennej- jak to miał w zwyczaju- sprawdzić czy już obiad nie jest gotowy, co by mógł przysiąść na chwilę od roboty, ale ziemniaki były jeszcze nie obrane i Elżbieta jego córka- urodna śląska dziewucha- dopiero brała się do piwnicy, aby je przynieść.
 -Jak już idziesz z izby weźże zawołej Jaśka przy okazji.
 -A czego od niego chcecie?
 -Idź zawołej a sie nie pytej!
 Elżbieta mruknęła coś gniewnie pod nosem, ale jak tylko wyszła dało się słyszeć z podwórka jej donośne, pełne wesołej energii wołanie, jakby pół wsi miała zamiar powiadomić:
 -Janko! Jankooo!
Tu, gdzieś w oddaleniu rozbrzmiał niewyraźny głos Janka, ale Józef-siedząc w kuchni i przeglądając bez zainteresowania jakieś stare zatłuszczone czasopismo- nie był wstanie wyłowić żadnego słowa.
- Ojciec cie wołają-krzyknęła znowu  Elżbieta.
Po czym po dłuższej pauzie odparła: W kuchni siedzi.
 Zaraz zziajany Janko wpadł przez drzwi na środek kuchni. Piękny to był chłopiec. Czternastoletni. Szczupły, wysoki i o kruczo czarnych błyszczących włosach. Ani do ojca swojego, ani do matki zupełnie nie podobny.
 -Siadoj tu synu.-Powiedział ojciec.- Troszke se pogodomy.
 -A czego byde siadoł mówcie co chcecie powiedzieć tatku.
 -Siadoj, powiadom.
 Więc Janek usiadł zaraz. 
 -Gdybyś mógł se wybrać kim chciołbyś być we wsi, to co byś wybroł?
 -Co chciołbym?...Co chcecie wiedzieć?
 -Kruca fuks! Co chciołbyś robić, kim chciołbyś być?!-od razu zaczął się denerwować ojciec.
 -Siedlokiem... może...
 - Dobra to inaczyj. Jak uważosz, bo mosz już troche lat i nie jesteś głupi, komu według ciebie najlepij się żyje we wsi, oprócz siedloków?
 -To bydzie że księdzu noszemu. Kunzowi!
 -Struclu jeden księdza nie bydziesz tu tykoł! Zobocz, jak się rozejrzysz po naszych dziedzinach wiela ludzi żyje w nędzy to i zoboczysz że przecież nie wszyscy. Kto by to był podług ciebie komu się żyje lepij poza siedlokami i księdzem?
 Tu Janek zastanowił się dłuższą chwilę, nie chciał rozdrażniać ojca, który zawsze łatwo wpadał w gniew. W końcu rzekł:
 -To bydzie że młynorz i gospodzki. Bo nas to chyba nie mocie na myśli...
 -Dobrze mówisz. W każdej wsi gdziebyś nie poszedł, czy w Rudzice, czy Międzyczu, czy w Jasienice młynorz, gospodzki i- tu ojciec zawiesił głos na chwilę po czym dodał- i kowol, zawsze bydom wposród tych którym się lepij w życiu wiedzie. No ale jak sam wiysz gospody my tu budować nie bydymy na tym błocie, ani młyna bo to wielki koszt. Więc z matkom my uradzili żeby cie do Karwinej do kowala na nauke wysłać. Tak bydzie najlepij dlo ciebie i do nas.
 -Do Karwinej tatku? Toż to do pierona daleko od naszej chałupy!
 -Kożusznik Józef to dobry kowol.-Ciągnął dalej ojciec.- Ze Suchej kole Karwiny. Przyjmie cie na terminowani. Tu sie nima co zastanawiac a dziękować panu Kożusznikowi, że cie dobrego fachu wyuczy.
 -Jo bych woloł z wami tu zostać, jeśli by miało po moimu być, i w gospodarce pomoc dac czy przy zwożyniu drzewna. 
 -Wiym, ale tu pomocników i gęb do karmienia dosyć, a morgów tylko pare przy chałupie. Po niedzieli pojedziem. Zawieze cie na miejsce co byś nie błądził po drodze. Zaczniesz robote i nauke i po trzech rokach tu do nas wrócisz.
 -Po trzech rokach-poderwał się aż z miejsca Janek.- Na trzy roki chcecie mnie ze wsi odprawić?
 -A cóż ty tu takiego mosz w tej wsi?! Czas też szybko przeleci. Jak biczem trzas! 
 -Coś mi się to nie bardzo widzi, żeby aż tak szybko to miało być.
 -Wrócisz szybko, powiadom i bydziesz jak pan po wsi chodził! Jak która z panien usłyszy że kowolem jesteś od razu przychylniej na ciebie zyrknie.
 Tu ojciec w końcu trafił do rozumu syna, któremu bardzo, ale to bardzo, płeć przeciwna się podobała, i niczego mocniej nie pragnął niż w końcu przychylność którejś z bronowskich panienek zdobyć!

 I tak znalazł się Janek w Suchej Górnej. Był to prawdopodobnie koniec 1918 roku, gdy tymczasowa granica pomiędzy żywiołami polskim i czeskim uwzględniała jeszcze charakter etniczny terytorium pozostawiając Suchą Górną po stronie polskiej. Burzliwe wydarzenia konfliktu granicznego, przesunęły wkrótce tę granicę dalej na wschód odgradzając okręg karwiński od Polski i sprawiając, że Janek nieoczekiwanie miał odbywać swoją naukę zawodu po czeskiej stronie Śląska Cieszyńskiego. 
 Po trzech latach nauki i ciężkiej pracy u pana Józefa Kożusznika- kowala, który być może był w jakiś sposób z rodzicami Janka spokrewniony, lub rekomendowany przez kogoś z bliskiej rodziny, w samym końcu stycznia 1922 roku lub początkiem lutego tego roku, a więc niemal w przeddzień swoich osiemnastych urodzin wracał on wreszcie piechotą z Suchej Górnej do domu rodziców w Bronowie. Te trzy lata z dala od rodziny to były trzy najcięższe i najdłuższe lata w jego dotychczasowym życiu!
 Wyruszył on z samego rana- a dzień był mroźny-aby zdążyć dotrzeć do celu przed wieczorem. Ponad 9 godzin drogi! Piechotą! Ale to nic. Rzecz była skończona. Był w doskonałym humorze. Wszak był on teraz czeladnikiem kowalskim! Może to nawet szczęście było? 
 W kieszeni Janka, przy sercu, złożona we czworo, wciśnięta była kartka papieru. Na niej pięknym pochylonym na prawo polskim pismem zapisane było zaklęcie-klucz do lepszego świata. A brzmiało ono tak:

 Poświadczenie

 Niniejszym poświadczam że Iskrzycki Jan wyterminowany u p. Józefa Kożusznika kowala w Gr. Suchej poddał się dzisiaj egzaminu kowalskiemu na czeladnika i zdał z postępem dobrym.

Józef Kożusznik kowal                                   Rudolf Guziur kowal


Pracownia kowalska Rudolf Guziur Sucha Górna                           dnia 27/I 1922

Poświadczenie dla czeladnika kowalskiego. Sucha Górna 27.01.1922.

 Którąkolwiek drogą wracał do domu osiemnastoletni Janek, czy przez Kończyce Małe i Drogomyśl, czy przez Cieszyn, Skoczów ma mniejsze znaczenie niż sam fakt, że droga była daleka, tylko częściowo mu znana i w rzeczy samej musiał przejść ją piechotą.  To co dzisiaj właściwie jest nie do pomyślenia, w owym czasie było dosyć powszechne. Większość ludzi w ten właśnie sposób się przemieszczała, nie było jeszcze samochodów, rowery wciąż były rzadkością, a kolej jak to kolej droga i nie zawsze można było nią dojechać tam gdzie potrzeba. Z wiosek kobiety piechotą chodziły na targ do Dziedzic, nawet do Bielska. Piechotą chodziło się do pracy do miasta. Niekoniecznie podążało się szosami, które też nie były tym czym są dzisiaj. Często w opłakanym stanie, grząskie i pełne ogromnych zalanych wodą deszczową dołów, skutych lodem zimą. Ludzie trochę jak dzikie zwierzęta podążali sobie znanymi skrótami, poprzez zagajniki, wzdłuż potoków i rzek. Na przełaj przez pola i łąki. Czasem i przez środek czyjegoś podwórka w gospodarstwie.
 Wracając do domu z początku szedł pewnie Janek podług wskazówek, które uzyskał w Suchej Górnej, jakimś dużym skrótem, na przełaj tej zamarzniętej krainy, a potem głównym szlakiem kierował się w stronę Landeka. Już gdy z daleka dostrzegł rudzickie wzgórze z kościołem, pewnie serce zabiło mu mocniej i wróciły po całodziennym marszu wydawałoby się zużyte już siły.
 Pechowo, akurat ten dzień jego wędrówki przypadł mroźny i pełen przeszywających wiatrów. Zgrabiały mu ręce i przemarzły uszy pod śmieszną niedopasowaną czapą. Gdy dotarł na miejsce, ani nikt na niego nie czekał, ani niczego na jego powitanie nie przygotował. Usiadł Janek na drewnianym zydlu, w kuchni koło pieca, i skulił się cały w sobie jak pies. Był całkowicie wyczerpany!
 ( Z jego pobytem po czeskiej stronie Śląska Cieszyńskiego wiążą się przynajmniej trzy ciekawe historie. Najpierw, wkrótce po rozpoczęciu nauki wobec wybuchłej gwałtownej wojny granicznej i paniki wśród ludności zdecydował się kilkunastoletni Janek na ucieczkę przed zbliżającymi się oddziałami czeskimi. Szczęśliwie nie wpadł im w ręce, ale ile strachu się najadł wiedział tylko on. Zmęczony i przemarznięty dotarł do Bronowa. Wkrótce gdy sytuacja nieco się uspokoiła wrócił, teraz już na czeską stronę kontynuować pracę i naukę. 
Przez trzy lata terminowania w Suchej Górnej mieszkał on oczywiście na miejscu. Najpewniej w części domu przeznaczonej dla zwierząt, bo wspominał, że krowy grzały go swoim ciepłem, a na pryczę pod sufitem gdzie miał legowisko sypał mu się często pył ze słomy czy siana.
Praca była bardzo ciężka. W dzisiejszych kategoriach zupełnie nie na siły młodego chłopca. Ręce, a właściwie same dłonie mu od tej harówki trwale się zdeformowały. Od ciągłego trzymania młota kowalskiego palce jak gdyby ustawiły się nieco ukośnie do linii nadgarstków, i tak już pozostały. Zdeformowane, ale nie kalekie i wciąż zdatne do pracy. Widziałem te dłonie sześćdziesiąt lat od opisywanych tu wydarzeń i poruszyły moje serce. Do dzisiaj jest to jeden z najbardziej wyrazistych obrazów jakie mi w pamięci pozostały po dziadku...)

 -Wróciłeś Jaśku-usłyszał nad głową.-Dej niech cie wyściskom. Ale sie wszyscy ucieszom, żeś wrócił!
 Była to jego młodsza siostra, teraz siedemnastoletnia Elżbieta. Dziewczyna skakała wokół niego nie zdając sobie sprawy jak męcząca dla jego zmysłów była jej ekscytacja. 
 -Nie powiesz niczego? Głodnyś pewnie. Zrobie ci co zaraz. Ale sie ciesze! Co byś chcioł? Powiedz coś nareszcie bo mnie tu strach obleci, żeś rozum zgubił!
 Janek był rozpłoniony gorączką i wyzuty z życia. Dopiero gdy matka wróciła od krów i zobaczyła co się dzieje, położyła go szybko do łóżka. Kazała Elżbiecie nagrzać mleka, w mleku jajko rozkłucić i doprawić dobrze miodem. Wypił szybko parząc gardło. Przemrożone uszy paliły go ogniem i rozsadzało mu czaszkę. 
 -Kowadło bydym potrzebowoł -wymamrotał nagle.-Ale gryfne!
 -Coś powiedzioł synku?
 -Takie jak u majstra, mamo... Bez kowadła to dupa w kraglu!
 -Odpocznij se już boroku. Późnij pogodomy.

 Małą kuźnię kowalską udało mu się jednak otworzyć dopiero 15 lat później! W 1937 roku, na dwa lata przed końcem sanacyjnej biedy i wybuchem drugiej wojny światowej zmarł jego ojciec Józef i na skutek wewnątrz-rodzinnych machinacji Janek zrezygnował z przejęcia ojcowizny, i w zamian wykupił od szwagra Franciszka za 4200 zł w kredycie mały domek na 62 arach (pierwotnie również należących do jego ojca) dokąd się przeprowadził z żoną Johanką i dwojgiem dzieci. W ten sposób w Ligocie Nowy Świat pod numerem 317, na skraju czarnoleskiego lasu wówczas znajdującego się jeszcze w granicach Ligoty- pojawila się kuźnia. Roboty tam chyba nigdy nie było nadmiar. Ale kopaczki swoje Janek wykuwał sumiennie. Przyjeżdżali też niekiedy okoliczni rolnicy z koniami do podkucia. Ogień na piecu płonął, a dzieci bawiły się w podrzucanie żelaznymi skoblami do podków. 
 Gdy we wczesnych latach dziesiątych rozmyśliwał Józef z żoną swoją Ewą o przyszłości swego syna Janka, świat na wioskach wyglądał zupełnie tak samo jak jeszcze kilka dekad wcześniej, ale też był niepodobny do tego, który miał się wskrzesić z popiołów nadciągającej wojny. W latach powojnia czas ruszył z kopyta jak podcięty batem koń i nastąpiły tak wielkie zmiany, że wywróciły one stare schematy gospodarowania na wsiach, także na Śląsku Cieszyńskim. Tego Józef nie mógł przewidzieć, co jego syn Janek miał na własne oczy zobaczyć. Dawniej bardzo potrzebny na wsi kowal, młynarz i karczmarz przestali odgrywać swoją rolę. Rolnictwo ulegało szybkiej mechanizacji. Państwowe przedsiębiorstwa przejmowały całe sektory dawniej prywatnej inicjatywy gospodarczej. Wobec lepszego skomunikowania wiosek z miastem pozamykano dawne gospody lub ograniczono ich rolę do organizowania przyjęć weselnych. Konie zaczęły znikać i wozy drabiniaste. Ostatni konik co prawda obrabiał małe poletka przydomowe jeszcze w latach dziewięćdziesiątych w okolicach Podlasu na Bronowie, ale to już było na prawdę tylko podzwonne umarłemu światu. 
 Nowo powstała w 1937 roku kuźnia nie pracowała nigdy na pełnych obrotach, raczej jak te opustoszałe karczmy wioskowe od czasu do czasu. Trzeba więc było szukać czegoś dodatkowego, i tak w połowie lat pięćdziesiątych przeszedłszy wpierw specjalistyczne kursy dokształcające, mające przygotować go nowej roli nauczyciela, rozpoczął Jan swój ostatni i nieoczekiwanie oszałamiający etap drogi zawodowej. W edukacji. Do pracy dojeżdżał pociągiem ze stacji Czarnolesie do Czechowic- Dz. Zawsze elegancko ubrany, w garniturze pod krawatem i z parasolką. Szlag trafiał nieżyczliwych mu kuzynów, gdy patrzyli na niego jak idzie do pociągu. On syn furmana, co z krowami u kowala spał. Praca ta na pewno była dla niego źródłem wielkiej satysfakcji i dumy. Zachowało się nawet kilka zdjęć z tego okresu w tym jedno pokazujące go w warsztatach szkolnych z uczniami. Młode chłopaki stoją nad kowadłem z młotami w rękach, a on Jan z Ligoty z mniejszym młotkiem pokazuje im wystukując rytm jak mają uderzać. Zdjęcie jest oczywiście pozowane, ale taki mniej więcej zawiera ono przekaz. Wszystko co dobre nie trwa jednak długo, i tak datowane na 31 maja 1966 roku, zostało na adres Ligota 317 wysłane oficjalne pismo w którym mógł Jan przeczytać, że w związku ze zmniejszonym limitem naboru o jedną klasę i nie pełnego naboru do klas na rok szkolny 1966/67 Dyrekcja Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Czechowicach-Dziedzicach, ul. Żwirki i Wigury 6 wypowiada mu angaż 12 godzin tygodniowo z dniem 1 czerwca 1966 roku. W ostatnim zdaniu pada jeszcze niezobowiązująca obietnica możliwego w przyszłości ponownego zatrudnienia, co jednak nigdy nie nastąpiło.
 Jan stracił więc posadę nauczyciela zawodu. Zamknął też mniej więcej w tym czasie swój zakład kowalski, zbliżał się już bowiem do emerytury. Piec został rozebrany. A narzędzia, stół i kowadło przewieziono do Bielska, do jego syna Mariana, gdzie stoją do dzisiaj w zagraconym, nieodwiedzanym już kącie piwnicy. 
 Kowadło, nieco tylko uszczerbione wygląda prawie tak samo jak w 1937. Wydaje się że można by je na powrót wstawić do kuźni. Napalić w palenisku, powietrzem ogień nasycić. Jan mógłby stanąć nad kowadłem ze swoimi kleszczami i młotem... Może by Johanka tam zaszła do niego z garnczkiem zsiadłego mleka.
 -Co żeś tam bełkotoł, że kowol mieć żone gryfną może a kowadło mieć gryfne musi?
 -Nic takiego nie mówiłech. 
 -E ty wymyślosz, wymyślosz Janku...
 
 Jak tam z tym było sam już nie wiem...
 W każdym razie kowadło rzeczywiście było piękne! 

***
Galeria:


Początek nowej drogi. Kariera Jana Iskrzyckiego w edukacji trwała dekadę.

Legitymacja nauczycielska.

Kolejowy bilet miesięczny na trasie Czechowice-Dziedzice Czarnolesie.

Rewers tego samego biletu.

Kowal i nauczyciel Jan Iskrzycki ze swoimi uczniami/Czechowice-Dziedzice Zasadnicza Szkoła Zawodowa, późne lata pięćdziesiąte lub wczesne sześćdziesiąte. 


Wszystko ma swój koniec w życiu. Pismo zawiadamiające o zakończeniu angażu.




***
W ostatnim słowie...

W ostatnim słowie chciałbym prosić o kontakt mieszkańców Ligoty, Bronowa i Zabrzega, w których rodzinnych wspomnieniach zachowały się podobne opowieści. 
Ich opracowanie i publikacja pozwoliłyby rzucić więcej światła na ten zaniedbany obszar lokalnej historii.
Pomóżmy naszym wspaniałym przodkom odzyskać głos.
Przynajmniej na tyle na ile jest to jeszcze możliwe.


Komentarze